No i chorujemy
Ostatni miesiąc w skrócie wyglądał tak: Janek złapał zapalenie oskrzeli, które wyleczyliśmy ale jego marna odporność przygarnęła wirusa. Bronił się biduś (Jaś a nie wirus rzecz jasna) ale nie dał rady. Wirusy zaprosiły bakcyle, bakcyle zajęły Jankowe gardło, a potem przeprowadziły zmasowany atak na Szymonkowe oskrzela. Obaj dostali antybola (tego samego) i się leczą. Mama synusiów przytulała i pieściła w myśl starej prawdy, że miłość leczy. Miłością mamy zaraził się wirus/bakcyl i pokochał mamę. Teraz mama dogorywa...i zastanawia się, czy poprosić o antybola także dla siebie. Ale sama myśl o tym jak dostać się do lekarza, nie zabierając ze sobą dzieci przyprawia mamę o mdłości.
***
Od wczoraj nie mam ani smaku, ani węchu :/ i przypaliłam zupkę Jasia....bo zabawiam chorusów, bo robię 5 rzeczy na raz, bogłowa boooli.
Szymuś zawołał mnie do kuchni, że coś...O, matko, zupka się przypala!! Na szczęście to dopiero początek przypalania. Postanowiłam zupkę uratować. Jeszcze tylko pierworodny pouczył mnie, że powinnam przyjść wcześniej a nie dopiero jak on mnie woła. (oj tam oj tam). Uratowaną część zmiksowałam, wącham, próbuję - nic, więc wołam Szymonka.
Ja: Szymuś, spróbujesz zupki Jasia? Powiedz mi, czy będzie taką jadł.
Szymon: (po spróbowaniu, z pełną stanowczością) Jaś nie będzie tego jadł!
Ja: Nie dobre?
Szymon: (z wymuszonym uśmiechem) Doooobre, ale Jaś nie będzie tego jadł!
Mój skarbuś kochany...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz