Do tej pory Szymek reagował histerycznie na sam pomysł pójścia do kina. Już był w ogródku już witał się z gąską....za wysokie progi na lisie nogi. W tym wypadku za wysokie tony na Szymonowe uszy. Uciekał z sali kinowej gdzie pieprz rośnie.
Kiedy więc dowiedziałam się, że Świetliki (Szymonkowa grupa przedszkolna) wybierają się do kina na przedstawienie teatralne uznałam, że to świetna okazja by spróbować po raz kolejny. Na przedszkolnej tablicy ogłoszeń pojawiła się informacja, że brakuje jednego opiekuna, a ja akurat dysponowałam wolnym wtorkiem. Znaki z nieba czy co?! Zapisałam się.
Same plusy bo z dziećmi to inaczej, bo to przedstawienie a nie film (założyłam, że ciszej), bo jakby co to jest mama, która w razie "W" wyjmie z torebki słuchawki ...
Udało się w 200%.Widać było, że Szymek się cieszył, że gdzieś tam przemykałam, chyba nawet było widać dumę - "to MOJA mama!" Jednocześnie zupełnie mnie nie potrzebował siedzieliśmy na dwóch różnych końcach rzędu. I dobrze.
Veni, vidi, vici!!!
Ale czego nauczyła się mama?
Siedziałam na końcu rzędu na sali kinowej. Trzymałam pieczę, by żaden Świetlik nie wymknął się niepostrzeżenie. Bo Świetliki potrafią! Obok mnie siedział Świetlik - Największy Szymonkowy Przyjaciel. Wiercił się, kręcił, nie mógł znaleźć swojej pozycji. Troszkę się bał ciemności, troszkę głośnych dźwięków, troszkę trzymaliśmy się za ręce...W pewnym momencie Świetlik-Przyjaciel pożalił się, że go nóżka boli i najchętniej by nóżkę....zdjął. Niby uwagę puściłam mimo uszu, ale coś nie dawało mi spokoju. Potem chłopcy wracali już razem. Widocznie zbyt długo trwało rozstanie, zbyt długa przestrzeń ich dzieliła. Szymek schodził po schodach nóżka za nóżką, Przyjaciel skacząc po 2 stopnie. Tylko tych schodów przybywało i przybywało, winda gdzieś się zapodziała. Przyjaciel coraz bardziej narzekał "kiedy wreszcie schody się skończą bo nóżka boli". Moje dziecię też narzekało, ale jakoś tak bardziej na zasadzie "ja też".
Wróciliśmy do przedszkola i tu się okazało, że przyjaciel nóżki...nie ma. Ma protezkę. Dla mnie to był szok. Ale właściwie dlaczego szok? Przecież przedszkole integracyjne. Dzieci mają różne problemy. Co mnie tak poruszyło. To, że znałam i nie wiedziałam? To, że nie widać? To, że taki dzielny? To, że sobie radził na tych schodach lepiej niż mój całkiem sprawny? Oj, miałam o czym myśleć. I już wiem!
Poruszyło mnie to, że dla mojego dziecka przyjaciel jest przyjacielem i tyle. Bez żadnych "ale". I tak ma być! To nie ma być integracja. To ma być coś tak zwykłego jak powietrze.
Czego więc nauczyła się mama?? Pokory, po raz kolejny!
Tylko rodzice widzą proces integracji. U dzieciaków to jakoś naturalnie wychodzi a siła przedszkola integracyjnego jest potężna. W tej kwestii uczę się od L. każdego dnia....
OdpowiedzUsuńChoć niedawno troszkę się "pokłóciłem" z rodzicami na temat ewentualnej szkoły integracyjnej i definicji "choroby": wyszło, że dla większości rodziców najważniejszy jest program do zrealizowania i możliwe opóźnienia edukacyjne a wrażliwość społeczna (której oczywiście dzieciaki tak nie nazywają) nie ma już znaczenia....
Pozdro dla Szyma
MiGa
Smutne, ale rzeczywiście tak jest. Argumenty o wrażliwości trafiają w pustą przestrzeń. Jeżeli już ktoś się decyduje to z egoistycznych powodów - bliżej, dodatkowy nauczyciel itd. W imię "lepszego startu" fundują dzieciom wyścig szczurów od pierwszego dnia życia.
UsuńDelektuję się byciem mamą przedszkolaka. Od dzieci można się tak wiele nauczyć.
Jeszcze pewnie nie raz Cie zycie zaskoczy ;) Piekna opowiesc. Bardzo mi sie podoba jak wychowujesz Szymka (i Jaska) ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Dziękuję Anielko :*
Usuń